3/31/2017 11:32:00 AM

Legendy czyli maski szpiega - Robert Littell

Legendy czyli maski szpiega - Robert Littell
Poznajcie Martina Oduma, emerytowanego agenta polowego CIA, obecnie pracującego jako prywatny detektyw. Jak większość detektywów Martin zajmuje się sprawami rozwodowymi, poszukiwaniami zaginionych psów czy sprawdzaniem plotek takich jak na przykład o tym czy Czeczeńcy prowadzący w Małej Odessie (czyli nowojorskiej dzielnicy Brighton Beach) krematorium nie wyrywają klientom złotych zębów. Kolejną wartą zainteresowania postacią jest Dante Pippen, irlandzki specjalista od ładunków wybuchowych, który jako wolny strzelec przekazuje swoją wiedzę i doświadczenie terrorystom muzułmańskim w dolinie Bekaa. Warto również wspomnieć o Lincolnie Dittmannie – snajperze, który jest tak zafascynowany wojną secesyjną, że uważa się za uczestnika bitwy pod Fredericksburgiem, która toczyła się od 11 do 15 grudnia… 1862 roku.
Pewnie nie byłoby to aż tak fascynujące gdyby wszystkie te postacie nie „zamieszkiwały" jednego ciała.
I nie jest to bynajmniej wynik rozdwojenia, a właściwie „roztrojenia” jaźni, co doprowadziło do rozstroju nerwowego Martina, tylko ciężkiej pracy Komisji ds. Legend w CIA. Martin Odum, (z tą osobowością naszego bohatera stykamy się na początku tej opowieści) z jakiegoś powodu został wyrzucony z CIA.  Zarząd Operacji wraz z wicedyrektorem (byłym oficerem prowadzącym Martina/Lincolna/Dante) - Crystal Quest i z Dyrektorem CIA zastanawiają się czy pozostawienie go przy życiu nie zagrozi bezpieczeństwu CIA i jej tajemnicom. Problem w tym, że Martin niewiele pamięta i nie wie, czy to już wszystkie jego wcielenia, czy są też jakieś inne. A co najważniejsze – które jest nim samym. Rozpoznanie tego wewnętrznego „who is who” jest dodatkowo utrudnione faktem, że osobowości te są bardzo różne. Jeden z nich nie pali i jest wegetarianinem, inni znają różne języki obce i dysponują różnoraką wiedzą i kwalifikacjami. Urodzili się w różnych miejscach i co najważniejsze – ich wiedza i umiejętności bardzo rzadko przenikają do osobowości alternatywnej.

Pomocne w rozwiązaniu tej zagadki może być teoretycznie rutynowe zadanie odszukania męża siostry klientki, która odwiedziła „biuro” Martina. Nastręcza ono tylko kilku problemów – istnieje jedynie jedno zdjęcie zaginionego, a rodzina niewiele wie na temat poszukiwanego, gdyż małżeństwo było aranżowane i państwo młodzi zamieszkali w Izraelu. Poszukiwania igły w stogu siana wydają się przy tym niewinną igraszką. Początkowe odrzucenie oferty pracy ze względu na skalę trudności zmieniło się w akceptację po spotkaniu z wicedyrektor Quest, która stwierdziła, że takie poszukiwania zaginionych mężów może wpłynąć na zmianę decyzji o tym, że Martin/Lincoln/Dante pozostaną przy życiu.
Była to bowiem szansa na odkrycie tego, co pamięć Martina wyparła oraz ustalenie kim właściwie jest.
Podróże zarówno w czasie, jak i przestrzeni (w poszczególnych rozdziałach stykamy się ze wszystkimi znanymi dotychczas czytelnikowi osobowościami) cały czas trzymają czytelników w napięciu i niepewności. Każda z wypraw w czasie  daje odpowiedzi na jakiś malutki fragment historii Martina/Lincolna/Dante`go.
Jednak do ostatniej strony Autor nie odkrywa kart. Co więcej, nawet jeżeli ktoś będzie bardzo niecierpliwy i uda się na koniec powieści, to z zawartych na ostatnich kartkach informacji niewiele zrozumie nie czytając uważnie całości. Jedna z lepszych fabuł kryminalno- szpiegowskich z jakimi miałem styczność w ostatnich latach.

Tytuł: Legendy czyli maski szpiega 


Tytuł oryginału: Legends. A Novel of Dissimulation
Autor:
Marek Fedyszak
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Data wydania polskiego: maj 2006
Liczba stron: 476

3/30/2017 02:43:00 PM

Toast za przodków - Wojciech Górecki

Toast za przodków - Wojciech Górecki
Nie ukrywam, że uwielbiam reportaże Wojciecha Góreckiego, Pawła Smoleńskiego czy Wojciecha Jagielskiego. Łączy je, w moim prywatnym osądzie, kilka wspólnych cech. Mimo tego, że każdy z Nich opowiada inne historie (reportaże panów Pawła Smoleńskiego i Wojciecha Jagielskiego są podobne o tyle, że często wkraczają oni na obszary ogarnięte wojnami),  to mają wspólną wrażliwość, nie są ocenne wobec spotykanych osób i przypominają zdjęcia nieodżałowanego Krzysztofa Millera.
Opowieści często są rwane, pojawiają się przeskoki w czasie i przestrzeni i tak jak fotografie Krzysztofa Millera pokazują prawdę w tym konkretnym momencie. Prawdę subiektywną, bo zarówno fotograf jak i autor reportażu wybiera obiekt, który go interesuje lub taki, który sam wszedł „ na strzał” i po prostu stał się kolejną zdjęciem – opowieścią.
Toast za przodków” to kontynuacja „Planety Kaukaz” ale w tej części Autor stara się przybliżyć trzy największe kraje Kaukazu, o których cokolwiek wiedzą nawet ci, którzy z geografii nie są zbyt mocni  czyli Gruzję, Azerbejdżan i Armenię.
Pytanie jakie stawia Wojciech Górecki sobie i czytelnikom jest pozornie proste „czy to jeszcze Europa czy już Azja”?
Schody z odpowiedzią zaczynają się nie od kultury czy przynależności religijnej, ale nawet geografowie nie są w stanie przedstawić jednoznacznej diagnozy.
Do tego należy dodać historię, która w znacznym stopniu warunkuje poczucie własnej wartości i ciągłą rywalizację, o to kto jest najbardziej starożytną i w związku z tym – najbardziej godną szacunku nacją w regionie.
Naukowcy dają się dość łatwo powodować patriotyzmem, autentycznym zresztą, ale kiedy jest on dodatkowo suto wspierany rządowymi grantami na badania to i badania idą łatwiej, a właśni przodkowie stają się potomkami Noego.
Pozornie najwięcej powinno łączyć Gruzinów i Ormian, ale jest dokładnie na odwrót. Gruzini to tacy Polacy Kaukazu –indywidualiści, szalenie gościnni, wojowniczy , z dużą skłonnością do, jakże polskiego, „zastaw się a postaw się”. I z tego bierze się wielka miłość Polaków do Gruzinów, pewnie ze wzajemnością. W tym miłosnym tandemie Polakom nie przeszkadza nawet kult gruziński Józefa Wassirionowicza Stalina, a za zbrodnie popełnione na jego rozkaz potrafimy odsądzać od czci i wiary Rosjan, których gruziński uwielbiany „Wujaszek Soso” wymordował znacznie więcej niż Polaków.
Instytut Pamięci Narodowej polskie ofiary stalinizmu szacuje na ok. 1,8 mln. ludzi , a obywateli ZSRR (w tym spory procent Rosjan, bo stanowili ponad 50% obywateli tego kraju) Aleksander Sołżenicyn oszacował na 60 mln osób.
 Ormianie to z kolei Żydzi Kaukazu i w interesach nawet przedstawiciele „handlowego  wyznania”  muszą na tym terenie ustąpić palmy pierwszeństwa zapobiegliwym mieszkańcom Armenii.
Azerowie zwani są „Turkami”  albo „Tatarami” mimo, że wyznawcy islamu jakoś dogadują się z jednymi i drugimi.  Dowcipy na tematy sąsiadów, często złośliwe nad wyraz, zawsze są poparte taką „kargulowo-pawlakową”  filozofią o „własnym, na własnej krwi wyhodowanym wrogu”.
Prowadzili Azerowie z Ormianami wojnę o Górski Karabach, ale nie ma w tym takiej zapiekłej nienawiści, która prowadzi do marzeń o wycięciu wroga do ostatniego starca, niemowlęcia, kobiety i barana.
Pokręcone to wszystko nad wyraz.
Jednak z mojego punktu widzenia, to jednak Azja,  a chrześcijaństwo czy islam nie ma tu nic do rzeczy.
Jakby nie patrzeć,  wszystkie trzy religie księgi to twór semickich mieszkańców Azji.
Ja za Europę, w potocznym ujęciu tego słowa, uważam spadkobierców tradycji łacińskiej  z hellenistycznym dodatkiem. To na niej opiera się współczesny humanizm,  a prawo rzymskie jest do tej pory obowiązkowym przedmiotem wnikliwie studiowanym przez kolejne pokolenia prawników w naszym kręgu kulturowym.
Jednak fakt, że wiedzę tę przed barbarzyństwem gorliwych chrześcijan ocalili…. Żydzi i muzułmanie też jest godny uwagi.
Poniżej cytat z prof. Aleksandra Krawczuka, który w swoich  w” Spotkaniach z Petroniuszem” napisał ni mniej ni więcej tak:
„…Ukazują się od dawna uczone dzieła, obradują kongresy i konferencje, pisze się piękne eseje - wszystko po to, by wykazać, udowodnić, wychwalać wielkim głosem, jakie to zasługi położyło chrześcijaństwo, ratując przynajmniej cząstkę dziedzictwa klasycznej kultury ze zniszczeń dokonywanych przez barbarzyńców. Wywodzi się długo i szeroko, jak pieczołowicie przez wieki przechowywano owe skarby dla następnych pokoleń. Taki jest dominujący obraz dziejów kultury europejskiej, takie panuje powszechne przekonanie, tak właśnie historię ujmują i ku wierzeniu podają podręczniki.
Lecz prawda jest inna, skomplikowana. Barbarzyńcy, owszem, rabowali, niekiedy zaś - przypadkowo lub podczas walk - wzniecali pożary i burzyli. Ich najazdy, rujnując gospodarkę, stopniowo prowadziły do zubożenia społeczeństwa i nieodwracalnych zaniedbań w zakresie infrastruktury miejskiej, konserwacji budowli, a także możliwości kształcenia młodzieży. Jednakże sprawy i przedmioty wyższej kultury były im obojętne, oczywiście o ile nie przedstawiały wartości czysto materialnej. Zdarzało się na pewno, że obalali i przetapiali posągi z brązu - ale już bardzo rzadko te z marmuru. A książki były dla nich czymś bezwartościowym, niepotrzebnym, niegodnym wzięcia do ręki. Mogły nawet niekiedy budzić pewien lęk i szacunek: czy w ich znakach są zawarte jakieś tajemne, groźne moce?
Inaczej postępowali chrześcijanie. Z zasadniczego punktu widzenia cała wyższa kultura była dla nowej religii zupełnie bezużyteczna; więcej, mogła okazać się szkodliwa i groźna. Odwodziła przecież od tego, co jedynie ważne dla zbawienia twej duszy: od studium Pisma Świętego i traktatów teologicznych, od cnotliwych praktyk, modłów, umartwień, udziałów w nabożeństwach. Grzeszne, całkowicie grzeszne, zasługujące tylko na potępienie były wszelkie widowiska, teatr, gry, zabawy, nawet kąpiele, samo obnażanie ciała - nie mówiąc już o zawodach sportowych…”
Tytuł: Toast za przodków

Autor:
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: luty 2017
Liczba stron: 368

3/29/2017 09:40:00 AM

Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu - Jonathan Schell

Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu - Jonathan Schell


Drogi Czytelniku
Jeżeli jesteś miłośnikiem „zapachu napalmu o poranku”, to ta książka Cię rozczaruje.
Jednak jeżeli należysz do tych, którzy wiedzą, że „Historia magistra vitae est”, ale ludzkość jest in gremio wyjątkową tępą klasą i lekcje trzeba powtarzać, aż do znudzenia, a za każdym razem zamiast „pały” w dzienniku konsekwencją są kolejne tysiące ludzkich istnień – to przeczytasz tę książkę z uwagą i sprawi Ci ona przyjemność. 
Bynajmniej nie ze względu na treść, ale na sposób jej napisania. 

Nieżyjący już Jonathan Schell był reporterem podczas wojny wietnamskiej, odsądzanym od czci i wiary za między innymi „antypatriotyzm”. Przedstawiany jest jako „lewicowy antytotalitarysta”, co nie ukrywam, lekko mnie początkowo zniechęcało do lektury, gdyż nie jestem miłośnikiem tego punktu widzenia świata.
Na szczęście taka „reklama” nie znalazła potwierdzenia w treści książki, natomiast nasunęła mi na myśl porównania z obecnie prowadzoną wojną koalicji pod wodzą USA w Afganistanie.
Za dowód na powtarzalność amerykańskiej działalności „szerzenia demokracji” i „obrony przed komunistyczną zarazą” posłużyć może sekwencja zdarzeń oraz pewne podobieństwo wietnamskiego i afgańskiego sposobu myślenia a także stosunku amerykańskiego establishmentu do oficjalnych, wspieranych przez siebie władz.
Najważniejszym elementem i słabością polityki amerykańskiej jest brak pomysłu, jak ma wyglądać przyszłość „wyzwolonego kraju”. W sensie – wygramy wojnę, bo tego wymaga „amerykańska wiarygodność” tylko co dalej? W obu przypadkach – zarówno w Południowym Wietnamie w latach 70 XX w. jak i teraz w Afganistanie, popierany przez Amerykanów rząd bez amerykańskiej kroplówki padnie w przeciągu kilku tygodni.
Amerykanie, i wtedy i teraz, nie mają zamiaru przyłączyć danego kraju do Stanów Zjednoczonych. I w obydwu przypadkach obie strony o tym wiedzą. Czas jest tym elementem, który zawsze działa przeciwko Stanom Zjednoczonym. 
Ludy Azji - w przeciwieństwie do kultury euroamerykańskiej, która oczekuje spektakularnych sukcesów tu i teraz – mają czas. I podobnie jak w Wietnamie –przewaga militarna, wygrane wszystkie bitwy nie mają i mieć nie będą wpływu na ostateczne zwycięstwo.
Nawet ataki na sąsiednie kraje, jako element zwalczania obozów szkoleniowych partyzantów lub bojowników jest taka sama. Wtedy była to Kambodża – dziś słabo lub wcale nie kontrolowane przez państwo obszary Pakistanu.
Takich podobieństw jest więcej, dlatego warto zapoznać się z tą lekturą i porównać ją z książką, która pojawi się  podobnie jak ta – jakieś 10 lat po wyjściu wojsk amerykańskich z Afganistanu.
Różnica jest podstawowa – Afganistan nie posiada charyzmatycznego lidera, odpowiednika Hồ Chí Minha.   „Wujaszek Ho” wiedział, że lepsze dla przyszłości jego kraju jest wpuszczenie z powrotem Francuzów, zamiast Chińczyków.
Hồ Chí Minh, na zarzuty towarzyszy, że godzi się na powrót wojsk kolonialnych w zamian za wyjście wojsk Narodowej Armii Chińskiej odpowiedział tak:
 „Głupcy ! Czy nie rozumiecie, co oznacza pozostanie Chińczyków? Czy nie pamiętacie własnej historii? Kiedy ostatnio przyszli tu Chińczycy zostali przez 1000 lat. Francuzi to cudzoziemcy. Są słabi. Kolonializm umiera. To już koniec białego człowieka w Azji. Ale jeśli Chińczycy teraz zostaną, to nie pójdą stąd nigdy. Jeśli o mnie chodzi, wolę wąchać francuskie gówno przez 5 lat, niż żreć chińskie do końca życia.”
Amerykanie już długo w Afganistanie nie podziałąją, bo kosztuje to za dużo krwi i pieniędzy, a cierpliwość amerykańskiego podatnika nie jest niewyczerpana.
Poza tym: trasa Pekin – Kabul to 4 182 km, a  Waszyngton - Kabul: 11 157 km, a Pakistańczycy są aktualnie bardziej „emocjonalnie” związani z chińskim smokiem niż amerykańskim orłem.


Tytuł: Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Tytuł oryginału: The Real War

Autor: Jonathan Schell
Tłumaczenie:  Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: marzec 2017
Liczba stron: 344



3/28/2017 02:28:00 PM

Enklawa - Ove Løgmansbø

Enklawa - Ove Løgmansbø
Wyspy Owcze to miejsce nad wyraz spokojne, gdzie wszyscy wszystkich znają, a jedynym problemem, jakiemu muszą stawić czoła lokalni policjanci to wypadki drogowe z udziałem owiec lub kóz.
Rybacy, żyjący od pokoleń zgodnie z rytmem natury, od lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia nie mieli nic wspólnego z poważnymi przestępstwami, a i tak ostatniego zabójstwa na Wyspach dokonał obcokrajowiec na wakacjach.
Kiedy więc zaginęła 16 – letnia Poula Lokin na pomoc ruszyła zgodnie ze swoimi „imperialnymi” (przynajmniej w ocenie sporej części Farerów,) zapędami,  duńska policja. Osobą, która ostatnia widziała Poulę jest Hallbjorn Olsen, ojciec  Ann-Mari - jej koleżanki z klasy i z drużyny piłki ręcznej. Kłopot w tym, że Hal Olsen nie pamięta jak spędził resztę wieczoru. Obudził się nazajutrz, rankiem- świtkiem o dwunastej z potwornym kacem i dziurą w pamięci.
Na pomoc lokalnej policji przybywa młoda, lecz doświadczona policjantka z Kopenhagi – Katrine Ellegaard. Po krótkich, acz intensywnych poszukiwaniach znajduje dziewczynę. Niestety – martwą.
Podczas prowadzonego śledztwa okazuje się, że pod powierzchnią „wsi spokojnej, wsi wesołej” (jak wszyscy oceniają Faroje) kryją się rozliczne ”światowe” tajemnice. 
Tak pierwsza z brzegu – w jaki sposób potężnie zbudowany były oficer armii duńskiej, jakim jest Hal upiłby się legalnym piwem, które zawiera zawrotną wprost ilość alkoholu w ilości.... 2,8% ?
Czy gra w piłkę ręczną i nożną oraz inne sporty są jedynymi rozrywkami młodzieży na Wyspach?
Wreszcie – jak trafiają do społeczności pewne dobra, na które nałożone jest słone cło, a i na próżno szukać ich w oficjalnych sklepach.
Dzięki wydatnej pomocy Hala, Katrine próbuje rozwiązać zagadkę śmierci nastolatki, poznając lokalne tajemnice, wyjątkowo niechętnie zdradzane Duńczykom, że już nie wspominając o stróżach prawa.
Końcówka przyniesie spore zaskoczenie. O tym, kto i w jakich okolicznościach zabił Poulę, a także o tym, że nawet takie enklawy leżące poza głównym nurtem cywilizacji są narażone na wszelkie choroby społeczne współczesnego świata przeczytajcie sami.

Tytuł: Enklawa
Autor: 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania polskiego: marzec 2016
Liczba stron: 400

 

3/27/2017 08:11:00 PM

Prom - Ove Løgmansbø

Prom - Ove Løgmansbø

"Prom" jest w pewnym sensie kontynuacją książki „Połów”, na kartach powieści przewijają się ci sami bohaterowie, a akcja toczy się jakiś czas po wydarzeniach opisanych w poprzednim tomie.
Katrine Ellegaard, komisarz duńskiej policji, to właściwie już prawie była pani komisarz, gdyż złożyła wymówienie, podjęła decyzję o przeprowadzce na Wyspy Owcze i zamieszkaniu razem ze swoim ukochanym, Hallbjornem Olsenem, z którym jak pamiętacie była najpierw związana emocjonalnie, a później samodzielnie go aresztowała i wysłała do więzienia.
Nowotwór piersi, który wykryto u Katrine nie daje dobrych rokowań i lekarze są zdania, że pozostało jej nie więcej niż 5 lat życia. To wszystko powoduje, że pani komisarz ma ochotę przeżyć to, co jej zostało razem z Halem z dala od wielkomiejskiego zgiełku, licząc na to, że lekarze i statystyka mogą się mylić.
W podróż wraz z całym swym ruchomym dobytkiem wyruszyła na pokładzie promu nowych, duńskich linii żeglugowych w dziewiczym rejsie jednostki „MF Morgenrode”.
I jak to czasami bywa w przypadku takich rejsów (vide „Titanic”) nie wszystko poszło z godnie z planem.
Okazało się, że prom opanowali terroryści, jednak nieco innej proweniencji niż można by się spodziewać w obecnych czasach.
Są to.... fararscy separatyści, którzy żądają od Kopenhagi całkowitego wycofania się z Wysp i ogłoszenia niepodległości.
W przypadku niedotrzymania warunków grożą detonacją ładunku nuklearnego, pozyskanego z tajnej amerykańskiej bazy rakietowej, która znajdowała się pod lodami Grenlandii.
Ruchy lądolodu wymusiły niemalże paniczną ucieczkę Amerykanów, którzy w bazie porzucili albo część rakiet z ładunkiem atomowym, albo materiał rozszczepialny z reaktora, który jakimś trafem trafił w niepowołane ręce.
Katrine, w poczuciu obowiązku podejmuje działania mające pomóc oddziałom antyterrorystycznym w odbiciu promu, wpada jednak w ręce porywaczy.
Hal,wiedząc, że jego ukochana znajduje się na porwanej jednostce próbuje ustalić kto z jego ziomków jest w to zamieszany i prowadzi (jak zwykle zresztą) samodzielne dochodzenie, nie specjalnie chcąc współpracować z policją – ani lokalną, ani tym bardziej duńską.
Czy fatycznym celem porywaczy jest niepodległość Wysp Owczych?
Czy na pokładzie rzeczywiście jest bomba atomowa?
Kto okaże się przyjacielem, a kto zdrajcą?
To i jeszcze więcej w powieści Remigiusza Mroza, bo ani mi się śni łamać sobie klawiaturę na wklepywaniu imienia i nazwiska jego alter ego.



Tytuł: Prom
Autor: 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania polskiego: marzec 2017
Liczba stron: 344

 



3/25/2017 11:44:00 AM

Templariusze. Mity i rzeczywistość - Martin Bauer

Templariusze. Mity i rzeczywistość - Martin Bauer
Chyba żaden inny zakon rycerski nie obrósł taką ilością mitów, legend i teorii spiskowych.
Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona rozpala wyobraźnie zarówno zwyczajnych miłośników historii, jak i poważnych (lub czasami – mniej poważnych) badaczy i historyków.
Książka Martina Bauera jest rzetelną, teutońską, trzymającą się faktów opowieścią o powstaniu, czasach chwały i potęgi, a także niesławnym końcu templariuszy.
Zakon, jako pierwszy miał powiązać cnoty mnichów (z którymi w średniowieczu bywało różnie) z cnotami rycerskimi z którymi było jeszcze gorzej, niż w przypadku mnichów.
Dzięki wsparciu ojca chrzestnego  templariuszy - Bernarda z Clairvaux, (doktora Kościoła zwanego dzięki swym sławnym kazaniom oraz ogromnej erudycji i zdolnościom oratorskim „Doktorem Miodopłynnym”), zakon uzyskał wpływy, majątki oraz sporą liczbę kandydatów ze szlachetnych i bogatych rodów.
Pierwotnym celem Ubogich Rycerzy Chrystusa była ochrona pielgrzymów do Ziemi Świętej.
Dzięki hojnym donacjom oraz temu, że między innymi klasztory (a szczególnie te dobrze umocnione) były miejscami Pokoju Bożego (za napaść na takie miejsce groziła ekskomunika) zbudowano potęgę finansową templariuszy.
Jeżeli dołożymy do tego sprawną organizację wojskową, liczne komturie, w których można było za odpowiednik czeku odebrać złoto w dowolnym miejscu, bez narażania się na przewóz kruszcu samemu oraz nieposzlakowaną, w tym aspekcie, opinię rycerzy zakonnych to wcale nie dziwi fakt, że swoje kosztowności oraz pieniądze powierzali templariuszom królowie Anglii i Francji.
Zakon był dzieckiem swoich czasów oraz ich potrzeb, był zbrojnym ramieniem papieży oraz jedną z nielicznych realnych sił zbrojnych, znakomicie wyszkolonych i wyekwipowanych służących do walk w Palestynie oraz generalnie na terenach, na których dochodziło do zbrojnych zmagań z wyznawcami islamu.
Pewnych podobieństw możemy dopatrzeć się w obecnych działaniach na Bliskim Wschodzie. Nazywanie wojsk przeróżnych koalicji, walczących z fanatycznymi odłamami islamu w Syrii, Iraku czy Afganistanie, mianem „krzyżowców” przez mających znakomitą pamięć historyczną Arabów nie jest całkowicie pozbawione sensu.
Oczywiście Autor wymienia większość teorii budzących wypieki na twarzach miłośników teorii spiskowych, jednak odnosi się do nich z rezerwą, jako nie mających oparcia ani w dokumentach, ani w dających się potwierdzić znaleziskach. Nadmienia jednak, że nawet jeśli nie ma na coś materialnych dowodów, to  niekoniecznie musi to być tylko wytworem czyjejś fantazji.
Możemy więc w książce przeczytać także o ukrytych skarbach, poszukiwaniach św. Graala, tajemnicach wykopalisk w Świątyni Salomona, powiązaniach z wolnomularstwem rytu szkockiego, ale  Martin Bauer postrzega je raczej jako „fakty medialne” i pisze o nich z dużą dozą sceptycyzmu.
"Templariusze. Mity i rzeczywistość" to świetna lektura dla tych, których interesuje czysta w formie i treści historia, ale i tych, którzy lubią sobie „po gdybać”.  
Książka napisana przyjaznym i zrozumiałym językiem bez uniwersyteckiego zadęcia, co w żaden sposób nie ujmuje jej wartości jako poważnej monografii. 


Tytuł: Templariusze. Mity i rzeczywistość
Tytuł oryginału: Die Tempelritter. Mythos und Wahrheit
Autor: 
Tłumaczenie:  Małgorzata Słabicka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania polskiego: marzec 2017
Liczba stron: 256

 

3/23/2017 12:13:00 PM

Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym - Maciej Czarnecki

Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym - Maciej Czarnecki
Barnevernet – norweski urząd, którego zadaniem jest ochrona dzieci dorobił się w Polsce wyjątkowo czarnej legendy.
Przez naszych rodaków zamieszkujących to państwo jest niemalże odpowiednikiem hitlerowskiej Lebensborn zajmującej się „rabunkiem wartościowej krwi”.
Albo – jak chcą inni, doskonałym źródłem dochodu dla ludzi pełniących funkcje rodziców zastępczych.
Administracyjne odbieranie dzieci, które w szkole lub przedszkolu wydają się smutne, noszą jakiekolwiek ślady urazów budzą do działania pedagogów albo innych rodziców.
Skarga kilkulatka, że jest w domu bity, wywołuje natychmiastową reakcję Barnevernet.
Maciej Czarnecki podjął wyzwanie sprawdzenia jak to wygląda naprawdę.
Czy winne jest nadmiernie ingerujące w „świętą instytucję rodziny” państwo, czy też może jest w takim, a nie innym podejściu do problemu, jakaś głębsza racja.
W oparciu o wywiady przeprowadzone z rodzicami, którzy w wyniku działań Barnevernet utracili prawa rodzicielskie Autor stara się nakreślić obraz tej bulwersującej z punktu widzenia polskiego odbiorcy sytuacji.
I okazuje się, że sprawa nie jest już tak jednoznaczna. Oczywiście, są przypadki nadużywania prawa wobec obywateli i nie dotyczy to tylko imigrantów ale równie często rdzennych Norwegów.
Jak każdy zinstytucjonalizowany system, mający duże prerogatywy także działalność urzędników Barnevernet prowadzi do wypaczeń. Nie zawsze trafiają tam ludzie o odpowiednim przygotowaniu zawodowym i wystarczającym poziomie empatii.
To wszystko prawda, ale do tego dochodzą poważne różnice kulturowe.
Za najważniejsze, wymienione przez Autora uważam dwie.
Polacy, ze względu na zaszłości historyczne a priori zakładają opresyjność i złą wolę państwa. Norwegowie instytucje państwowe uważają za praktycznie nieomylne i zaufanie do państwa jako takiego jest dla nich czymś oczywistym.
Po drugie, nie mniej ważne, jest podejście do wychowywania dzieci.
I tu, może nie dosłownie, zacytuję dwa przykłady, które chyba w najbardziej jaskrawy sposób wykażą różnice pomiędzy podejściem Polaków i Norwegów w tej materii, ale również wskażą różnice pomiędzy „Norkami” a innymi Skandynawami.
Przykład, przedstawiony w formie dykteryjki arcyuciesznej o różnicy zachowań Matki- Dunki, Matki- Szwedki i Matki- Norweżki w przypadku upadku dziecka z huśtawki.
Otóż - Matka- Dunka po takim zdarzeniu przytuli dziecko i zapyta, czy nic mu się nie stało.
Matka- Szwedka – wystosuje pismo do wszelkich znanych sobie instytucji z opisem zdarzenia i zażąda zdecydowanego poprawienia stanu bezpieczeństwa huśtawek.
Matki- Norweżki nie spotka taki wypadek, bo dziecko zamiast się huśtać będzie chodzić z rodzicami po górach.
Norweskie wychowanie w pewnym stopniu przypomina, jak to określała moja pochodząca z kręgu kultury niemieckiej Babcia, „zimy chów cieląt”. Tylko jest w nim podstawowa różnica. W szkole pruskiej dzieci były wychowywane w bezwzględnym posłuszeństwie wobec starszych. Brak czułości był zastąpiony chłodnym pruskim drylem. Natomiast w Norwegii, jak przedszkolak nie chce założyć kurtki  zimą (taką prawdziwą, norweską) to matka nie będzie go do tego przekonywać , zachęcać czy zmuszać. Jak zmarznie, to sam wróci i poprosi, żeby go jednak ubrać.
Wychowanie empiryczne zamiast narzucania własnej woli „bo jestem twoją matką/ojcem i wiem lepiej”.
Nie wiem, jakie są dane statystyczne dotyczące „odpadu naturalnego” jednostek wyjątkowo odpornych na wiedzę. Autor przedstawia w swojej książce takie przykłady, kiedy zagwarantowanie dziecku pełnej autonomii i samodzielności wyborów doprowadziło do opłakanych skutków.
Wśród dzieci „świeżych” imigrantów, szczególnie nastolatków górę bierze chęć życia na poziomie norweskim, którego rodzice na dorobku, często słabo znający język i pracujący poniżej kwalifikacji najzwyczajniej w świecie nie są w stanie im zapewnić.
Zaczyna się od wstydu, że jest się znacznie biedniejszym od koleżanek i kolegów, że rodzice wykonują najprostsze prace, a także właśnie marnej znajomości języka norweskiego, którego znajomość jest jedyną szansą na poprawienie swojej sytuacji materialnej.
Dzieci, poza naturalną większą chłonnością umysłu niż u osób starszych, przebywają w środowisku norweskojęzycznym w szkole, przez co bariera językowa jest przełamywana w bardzo krótkim czasie.
Dodatkowo- młodzi ludzie z reguły bardzo szybko adaptują się do nowych warunków.
Dlatego łatwo mogą ulec pokusie, niczym doktor Faust, podszeptom że w bardzo prosty sposób mogą poprawić swoją sytuację życiową i już nie będzie dla nich problemem brak najnowszego Iphone`a czy najmodniejszych ciuchów oraz życie, gdzie „Starzy” nie narzucają żadnych ograniczeń.
A do tego wystarczy nawet mniej, niż podpisanie cyrografu własną krwią. Wystarczy, że powiedzą w szkole, że rodzice krzyczą, ograniczają lub w skrajnych przypadkach – stwierdzenie, nawet zupełnie fałszywe, że są bite lub głodzone.
Innym przypadkiem są sytuacje, gdzie faktycznie mimo tego, że rodzicom (gównie matkom) wydaje się, że wiedzą, co dla ich dzieci jest najlepsze,  rzeczywistość wygląda zgoła odmiennie.
Książka szalenie wyważona, pokazująca zarówno błędy popełniane przez instytucje państwowe, jak i samych rodziców czy opiekunów. Jednym z takich przypadków jest Beata – matka Marcelinki.
Dlatego warto z uwagą przeczytać tę książkę, szczególnie, kiedy przyjdzie Wam do głowy emigracja z dziećmi do Norwegii.

Tytuł: Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Autor: Maciej Czarnecki
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: październik 2016
Liczba stron: 204

3/22/2017 06:54:00 PM

Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku - Morten A. Strøksnes

Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku - Morten A. Strøksnes
Książka równie obszerna jak jej tytuł :-)
Niezwykle ciekawa, napisana barwnym językiem relacja z wypraw na połów niemalże legendarnego rekina polarnego.
Gigantyczne to bydlę (według Ciotki Wiki - największy osobnik, jaki został złapany, mierzył 6,4 m długości,  ale rekiny polarne prawdopodobnie mogą dorastać do 7,3 m i osiągać wagę do 2,5 tony) zamieszkujące lodowate wody  Grenlandii, Morza Północnego, północnego Atlantyku, Oceanu Arktycznego i Morza Białego jest celem połowu „dwóch panów w RIB-ie” co mi się osobiście kojarzy się z tytułem znakomitej powieści „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” Jerome'a K. Jerome'a.
RIB to skrót od  rigid-inflatable boat czyli hybryda  łącząca zalety pontonu i łodzi. I na takiej łupince, dwóch Norwegów – pisarz, dziennikarz i fotograf w jednym czyli Autor owej książki wraz ze swoim przyjacielem – ekscentrycznym artystą oraz potomkiem szacownej rodziny rybaków (również w jednym) chcą złowić rekina, przy którym, jak już napisałem wyżej, żarłacz biały (zwany rekinem ludojadem) to stworzenie niezmiernie towarzyskie i całkiem nieźle (jak na mieszkańca oceanów) zbadane.
Opisów przyrody znajdziecie tutaj mniej więcej tyle co w „Nad Niemnem” ale są one zdecydowanie lepszej jakości, a informacji o Lofotach i połowach ryb różnych gatunków, w tym rekinów oraz wielorybów nie mniej niż w „Moby Dicku” Hermana Melville'a.
Książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem, można się również całkiem sporo dowiedzieć nie tylko o samej operacji „rekin polarny”, ale także o obyczajach, kulturze czy poczuciu humoru mieszkańców Norwegii.
To niezwykle wartościowa pozycja nie tylko dla tych, którzy lubią „morskie opowieści” i  fascynują się łowami na „grubego zwierza” (gdzie dodatkowym utrudnieniem jest środowisko w którym ów zwierz bytuje).  To także ciekawa propozycja dla osób rozważających wakacyjny wyjazd lub przeprowadzkę do Norwegii.  Dzięki tej lekturze będą mieli okazję zapoznać się z krajem, klimatem, przyrodą, a także niektórymi cechami przyszłych gospodarzy co z pewnością ułatwi ich zrozumienie.
Opis samych żmudnych przygotowań do wyprawy, prób wykorzystania „pamięci genetycznej” przez przedstawiciela ludu morza oraz samych prób wytropienia rekina polarnego daje dużo przyjemności. Pomimo nasycenia wiedzą, której albo nie posiadamy, ale posiadamy, ale w szczątkowej ilości książka w niczym nie przypomina  stylu podręcznika akademickiego. Raczej jako dość długa wersja poradnika „Jak upolować rekina polarnego w weekend".
Takie obcowanie z arktyczną przyrodą jest fajne, nawet dla osób tak ciepłolubnych jak ja.  Pomaga, dzięki plastycznym opisom Autora, czuć się jednym z łowców rekinów robiąc to w ciepłym, przytulnym domku, bez narażania się na przenikliwe zimno i wilgoć wywołującą u co bardziej wrażliwych galopujący reumatyzm.
Pozycja bardzo pogodna i pouczająca.

Tytuł: Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku
Tytuł oryginału: Havboka – eller Kunsten å fange en kjempehai fra en gummibåt på et stort hav gjennom fire årstider

Autor: Morten A. Strøksnes
Tłumaczenie:  Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: marzec 2017
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2016 To czytają Saudyjskie Wielbłądy , Blogger