Barnevernet – norweski urząd, którego zadaniem
jest ochrona dzieci dorobił się w Polsce wyjątkowo czarnej legendy.
Przez naszych rodaków zamieszkujących to państwo
jest niemalże odpowiednikiem hitlerowskiej Lebensborn zajmującej się „rabunkiem
wartościowej krwi”.
Albo – jak chcą inni, doskonałym źródłem dochodu
dla ludzi pełniących funkcje rodziców zastępczych.
Administracyjne odbieranie dzieci, które w szkole
lub przedszkolu wydają się smutne, noszą jakiekolwiek ślady urazów budzą do
działania pedagogów albo innych rodziców.
Skarga kilkulatka, że jest w domu bity, wywołuje
natychmiastową reakcję Barnevernet.
Maciej Czarnecki podjął wyzwanie sprawdzenia jak
to wygląda naprawdę.
Czy winne jest nadmiernie ingerujące w „świętą
instytucję rodziny” państwo, czy też może jest w takim, a nie innym podejściu do
problemu, jakaś głębsza racja.
W oparciu o wywiady przeprowadzone z rodzicami,
którzy w wyniku działań Barnevernet utracili prawa rodzicielskie Autor stara się nakreślić obraz tej bulwersującej z punktu widzenia polskiego odbiorcy sytuacji.
I okazuje się, że sprawa nie jest już tak
jednoznaczna. Oczywiście, są przypadki nadużywania prawa wobec obywateli i nie
dotyczy to tylko imigrantów ale równie często rdzennych Norwegów.
Jak każdy zinstytucjonalizowany system, mający
duże prerogatywy także działalność urzędników Barnevernet prowadzi do wypaczeń. Nie zawsze trafiają tam ludzie o
odpowiednim przygotowaniu zawodowym i wystarczającym poziomie empatii.
To wszystko prawda, ale do tego dochodzą poważne
różnice kulturowe.
Za najważniejsze, wymienione przez Autora uważam
dwie.
Polacy, ze względu na zaszłości historyczne a
priori zakładają opresyjność i złą wolę państwa. Norwegowie instytucje
państwowe uważają za praktycznie nieomylne i zaufanie do państwa jako takiego
jest dla nich czymś oczywistym.
Po drugie, nie mniej ważne, jest podejście do
wychowywania dzieci.
I tu, może nie dosłownie, zacytuję dwa przykłady,
które chyba w najbardziej jaskrawy sposób wykażą różnice pomiędzy podejściem
Polaków i Norwegów w tej materii, ale również wskażą różnice pomiędzy „Norkami” a
innymi Skandynawami.
Przykład, przedstawiony w formie dykteryjki
arcyuciesznej o różnicy zachowań Matki- Dunki, Matki- Szwedki i Matki- Norweżki
w przypadku upadku dziecka z huśtawki.
Otóż - Matka- Dunka po takim zdarzeniu
przytuli dziecko i zapyta, czy nic mu się nie stało.
Matka- Szwedka – wystosuje pismo do wszelkich
znanych sobie instytucji z opisem zdarzenia i zażąda zdecydowanego
poprawienia stanu bezpieczeństwa huśtawek.
Matki- Norweżki nie spotka taki wypadek, bo dziecko
zamiast się huśtać będzie chodzić z rodzicami po górach.
Norweskie wychowanie w pewnym stopniu przypomina,
jak to określała moja pochodząca z kręgu kultury niemieckiej Babcia, „zimy chów
cieląt”. Tylko jest w nim podstawowa różnica. W szkole pruskiej dzieci były
wychowywane w bezwzględnym posłuszeństwie wobec starszych. Brak czułości był
zastąpiony chłodnym pruskim drylem. Natomiast w Norwegii, jak przedszkolak nie
chce założyć kurtki zimą (taką prawdziwą, norweską) to matka
nie będzie go do tego przekonywać , zachęcać czy zmuszać. Jak zmarznie, to sam
wróci i poprosi, żeby go jednak ubrać.
Wychowanie empiryczne zamiast narzucania własnej
woli „bo jestem twoją matką/ojcem i wiem lepiej”.
Nie wiem, jakie są dane statystyczne dotyczące
„odpadu naturalnego” jednostek wyjątkowo odpornych na wiedzę. Autor przedstawia
w swojej książce takie przykłady, kiedy zagwarantowanie dziecku pełnej autonomii i
samodzielności wyborów doprowadziło do opłakanych skutków.
Wśród dzieci „świeżych” imigrantów, szczególnie
nastolatków górę bierze chęć życia na poziomie norweskim, którego rodzice na
dorobku, często słabo znający język i pracujący poniżej kwalifikacji
najzwyczajniej w świecie nie są w stanie im zapewnić.
Zaczyna się od wstydu, że jest się znacznie
biedniejszym od koleżanek i kolegów, że rodzice wykonują najprostsze
prace, a także właśnie marnej znajomości języka norweskiego, którego
znajomość jest jedyną szansą na poprawienie swojej sytuacji materialnej.
Dzieci, poza naturalną większą chłonnością umysłu
niż u osób starszych, przebywają w środowisku norweskojęzycznym w szkole, przez
co bariera językowa jest przełamywana w bardzo krótkim czasie.
Dodatkowo- młodzi ludzie z reguły bardzo szybko
adaptują się do nowych warunków.
Dlatego łatwo mogą ulec pokusie, niczym doktor
Faust, podszeptom że w bardzo prosty sposób mogą poprawić swoją sytuację
życiową i już nie będzie dla nich problemem brak najnowszego Iphone`a czy
najmodniejszych ciuchów oraz życie, gdzie „Starzy” nie narzucają żadnych
ograniczeń.
A do tego wystarczy nawet mniej, niż podpisanie
cyrografu własną krwią. Wystarczy, że powiedzą w szkole, że rodzice krzyczą,
ograniczają lub w skrajnych przypadkach – stwierdzenie, nawet zupełnie
fałszywe, że są bite lub głodzone.
Innym przypadkiem są sytuacje, gdzie faktycznie
mimo tego, że rodzicom (gównie matkom) wydaje się, że wiedzą, co dla ich dzieci
jest najlepsze, rzeczywistość wygląda zgoła odmiennie.
Książka szalenie wyważona, pokazująca zarówno
błędy popełniane przez instytucje państwowe, jak i samych rodziców czy
opiekunów. Jednym z takich przypadków jest Beata – matka Marcelinki.
Dlatego warto z uwagą przeczytać tę książkę,
szczególnie, kiedy przyjdzie Wam do głowy emigracja z dziećmi do Norwegii.
Tytuł: Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Autor: Maciej Czarnecki
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: październik 2016
Data wydania: październik 2016
Liczba stron: 204
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku - pisząc komentarz, zgadzasz się na przetwarzanie swoich danych osobowych