Drogi Czytelniku
Jeżeli jesteś miłośnikiem „zapachu napalmu o
poranku”, to ta książka Cię rozczaruje.
Jednak jeżeli należysz do tych, którzy wiedzą, że
„Historia magistra vitae est”, ale ludzkość jest in gremio wyjątkową tępą
klasą i lekcje trzeba powtarzać, aż do znudzenia, a za każdym razem zamiast
„pały” w dzienniku konsekwencją są kolejne tysiące ludzkich
istnień – to przeczytasz tę książkę z uwagą i sprawi Ci ona przyjemność.
Bynajmniej nie ze względu na treść, ale na sposób jej napisania.
Nieżyjący już Jonathan Schell był reporterem
podczas wojny wietnamskiej, odsądzanym od czci i wiary za między innymi
„antypatriotyzm”. Przedstawiany jest jako „lewicowy antytotalitarysta”, co nie
ukrywam, lekko mnie początkowo zniechęcało do lektury, gdyż nie jestem
miłośnikiem tego punktu widzenia świata.
Na szczęście taka „reklama” nie znalazła
potwierdzenia w treści książki, natomiast nasunęła mi na myśl porównania z obecnie prowadzoną wojną koalicji pod wodzą USA w Afganistanie.
Za dowód na powtarzalność amerykańskiej
działalności „szerzenia demokracji” i „obrony przed komunistyczną zarazą”
posłużyć może sekwencja zdarzeń oraz pewne podobieństwo wietnamskiego i
afgańskiego sposobu myślenia a także stosunku amerykańskiego establishmentu do
oficjalnych, wspieranych przez siebie władz.
Najważniejszym elementem i słabością polityki
amerykańskiej jest brak pomysłu, jak ma wyglądać przyszłość „wyzwolonego
kraju”. W sensie – wygramy wojnę, bo tego wymaga „amerykańska wiarygodność” tylko
co dalej? W obu przypadkach – zarówno w Południowym Wietnamie w latach 70 XX w.
jak i teraz w Afganistanie, popierany przez Amerykanów rząd bez amerykańskiej
kroplówki padnie w przeciągu kilku tygodni.
Amerykanie, i wtedy i teraz, nie mają zamiaru
przyłączyć danego kraju do Stanów Zjednoczonych. I w obydwu przypadkach obie
strony o tym wiedzą. Czas jest tym elementem, który zawsze działa przeciwko Stanom
Zjednoczonym.
Ludy Azji - w przeciwieństwie do kultury euroamerykańskiej,
która oczekuje spektakularnych sukcesów tu i teraz – mają czas. I podobnie jak
w Wietnamie –przewaga militarna, wygrane wszystkie bitwy nie mają i mieć nie
będą wpływu na ostateczne zwycięstwo.
Nawet ataki na sąsiednie kraje, jako element
zwalczania obozów szkoleniowych partyzantów lub bojowników jest taka sama.
Wtedy była to Kambodża – dziś słabo lub wcale nie kontrolowane przez państwo
obszary Pakistanu.
Takich podobieństw jest więcej, dlatego warto
zapoznać się z tą lekturą i porównać ją z książką, która pojawi się podobnie jak ta – jakieś 10 lat po wyjściu
wojsk amerykańskich z Afganistanu.
Różnica jest podstawowa – Afganistan nie posiada
charyzmatycznego lidera, odpowiednika Hồ Chí Minha. „Wujaszek Ho” wiedział, że lepsze dla
przyszłości jego kraju jest wpuszczenie z powrotem Francuzów, zamiast
Chińczyków.
Hồ Chí Minh, na zarzuty towarzyszy, że godzi się
na powrót wojsk kolonialnych w zamian za wyjście wojsk Narodowej Armii
Chińskiej odpowiedział tak:
„Głupcy ! Czy nie rozumiecie, co oznacza pozostanie Chińczyków? Czy nie pamiętacie własnej historii? Kiedy ostatnio przyszli tu Chińczycy zostali przez 1000 lat. Francuzi to cudzoziemcy. Są słabi. Kolonializm umiera. To już koniec białego człowieka w Azji. Ale jeśli Chińczycy teraz zostaną, to nie pójdą stąd nigdy. Jeśli o mnie chodzi, wolę wąchać francuskie gówno przez 5 lat, niż żreć chińskie do końca życia.”
Amerykanie już długo w Afganistanie nie podziałąją,
bo kosztuje to za dużo krwi i pieniędzy, a cierpliwość amerykańskiego podatnika
nie jest niewyczerpana.
Poza tym: trasa Pekin – Kabul to 4 182 km,
a Waszyngton - Kabul: 11 157 km, a
Pakistańczycy są aktualnie bardziej „emocjonalnie” związani z chińskim smokiem
niż amerykańskim orłem.
Tytuł: Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Tytuł oryginału: The Real War
Autor: Jonathan Schell
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: marzec 2017
Data wydania: marzec 2017
Liczba stron: 344
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku - pisząc komentarz, zgadzasz się na przetwarzanie swoich danych osobowych